Nadszedł chyba czas, żeby otworzyć bloga.
Początkowe założenie było takie, że blog będzie relacją z naszego życia, którą będzie mogła przeglądać cała rodzina i znajomi pozostający w Polsce, podczas gdy my będziemy stawiać swoje pierwsze kroki w innym kraju. Póki co - nie wyszło.
Dla tych którzy nas nie znają - chciałabym nas przedstawić.
Jestem mamą 18- miesięcznej Lidii. Spędzamy razem 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu, podczas gdy tata zarabia na chleb właśnie za granicą. Chyba nie muszę mówić, jakie to ciężkie. Ale dajemy radę. Kobieta, a zwłaszcza matka silna jest jak cholera.
Ale nie czas i nie miejsce na żale.
Blog ma być moim drugim przyjacielem. O czym będę pisać? O naszym życiu, matczynych przemyśleniach, odrobinę o modzie dziecięcej. A przede wszystkim o miłości. O niezmierzonej miłości do tego małego szkraba, którym jest moja córka. Będę zapełniać posty jej zdjęciami (może nie powalającej jakości), jej osiągnięciami.
To może troszkę o niej, co?
Lidia przyszła na świat troszkę ponad dwa miesiące po ślubie swoich rodziców. Tak, tak, poszłam do ślubu jak słonica z wielkim brzuchem i opuchniętymi stopami (na szczęście mieliśmy ślub cywilny, bo jeszcze kilka minut dłużej i buty by mi chyba eksplodowały). Nie, nie był to ślub "bo ciąża". Wiedzieliśmy, że chcemy się pobrać i chcemy mieć dziecko i tak to jakoś wyszło na raz :)
Wracając do Lidki.
Nasz największy skarb przyszedł na świat 11 października 2012 roku o godzinie 14:50 (tak jak mama) przez cesarskie cięcie, czyniąc swoich rodziców najszczęśliwszymi ludźmi na całej planecie. Mierzyła 54 cm i ważyła 3,480 kg. Otrzymała 9 punktów w skali Apgar. 1 punkt straciła przez zasinienie, co i tak jest dobrym wynikiem, jako że cc zostało przeprowadzone z powodu owinięcia się pępowiny wokół szyi maleństwa i gwałtownie spadającego tętna.
I tak zaczęłam nową przygodę mojego życia - macierzyństwo. Przeżywamy wzloty i upadki, lepsze i gorsze dni, jak każda rodzina. Uczymy się codziennie czegoś nowego, Lidia ode mnie, a ja od niej. Dni wypełniają nam spacery, wspólne zabawy i oczekiwanie na powrót taty z pracy. Mija pół roku. Rozszerzamy Lidii dietę, patrzymy jak coraz pewniej siada i zmieniamy wózek na spacerówkę, bo świat jest taki ciekawy, że mała nie chce leżeć w gondoli (i zaczyna z niej wyrastać). Pięknie gaworzy i uśmiecha się do mamy bezzębnym uśmiechem. Boi się wszelkich sprzętów, więc nie bujamy i nie huśtamy. No, chyba że z mamą.
Po trzech miesiącach rodzinnej sielanki z dnia na dzień pojawia się wiadomość - tata wyjeżdża. Zostajemy same. Uczucia jakie nam towarzyszą to smutek, żal, tęsknota i strach. Nagle zostałam sama, wszystko na głowie, przedtem jeszcze tatko trochę pomógł mamie, a co teraz? Pierwsze dni, tygodnie były bardzo ciężkie, ale do wszystkiego się człowiek przyzwyczaja. Uczymy się radzić sobie same a z tatkiem rozmawiamy co wieczór (nie pytajcie jakie dostaliśmy rachunki za telefon o.O) Lidia stawia pierwsze kroki mając 10 miesięcy i wreszcie zaczynają wychodzić pierwsze ząbki - na raz. Tata przyjeżdża na pierwsze urodziny Lidii i nie może się otrząsnąć z szoku, że ten mały grzybek już tak pięknie chodzi.
Mija nam kolejne pół roku wzajemnego uczenia się od siebie i poznawania świata - Lidia od początku, ja na nowo, starając się patrzeć na wszystko jej oczami. Staje się bardziej rozmowna, przestaje się bać huśtawek i zjeżdżalni, biega z dziećmi. Jak to moja mama mówi - owsiki ma w tyłku. Nie zatrzymuje się w jednym miejscu na więcej niż dwie minuty. Ciągle jej mało świata. Bo tak interesujące są kamyki, patyki, kałuże i inne dziwy tego świata. Biega po domu bez celu (albo ja tylko myślę, że bez celu). Kojarzycie scenę z filmu "Kevin sam z domu", kiedy biega po domu gdy uświadamia sobie, że zniknęła jego rodzina? No to tak właśnie robi Lidia. Czyta książki ("blablubleblabli"), pyskuje i krzyczy na mamę. Zrobiła się zbójem, ale moim kochanym zbójem.
I tak przedstawiłam Wam mały skrót naszej póki co 18- miesięcznej przygody.
Pozdrawiamy cieplutko i całujemy każdego czytelnika.
Obserwujcie nas na Facebook-u i Instagramie.
Jako matka chrzestna dziewczynki z guzikiem dodaję pierwszy historyczny komentarz! Jestem ZACHWYCONA tym jak wygląda blog, tym jak piszesz. Jest pięknie. Będę tu ZAWSZE! ZAWSZE! ZAWSZE! Jeju... to jest takie piękne, że to "dziewczynka z guzikiem" właśnie <3 <3 <3
OdpowiedzUsuńNie powiem, że nie czuję się wyjątkowo :) BO SIĘ CZUJĘ!!! Kocham Was!!! :* :* :*
Nawet nie wiesz, jak się cieszę, bo oprócz szkieletu wszystko robiłam sama :)
UsuńA nazwa po prostu nie mogła być inna, od razu wiedziałam, że to będzie "dziewczynka z guzikiem" :*
Pieknie napisane ! Az chce sie wiecej ... Czekam na kolejny wpis :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło !
będziemy zaglądać i was podglądać ))
OdpowiedzUsuńMilo się Was czyta i ogląda. Będziemy tu zaglądać 😊
OdpowiedzUsuńNo wreszcie się zdecydowałaś :) Super napisane! Ja mam to szczęście, że dziewczynkę z guzikiem i jej mamę widuję prawie codziennie w realu, ale z wielką przyjemnością będę również patrzyła na Was tutaj :*:*:*
OdpowiedzUsuńooo jak fajnie :) większość blogów czytamy chłopięcych, teraz do kawki dojdzie o dziewczynce :)
OdpowiedzUsuńu nas historia była podobna, Jula urodziła się w październiku (21.10.2011) , też szłam do ślubu z brzuszkiem (jeszcze był czerwiec, brzuszek malutki, ślub kościelny, a buty na szpilce, do dziś nie wiem jak to przeżyłam a jeszcze przetańczyłam w tych butach wesele), no i małżon też był za granicą w pracy, na szczęście potem wrócił, bo teraz mamy jeszcze drugie maleństwo ;)
trzymamy kciuki za sukces bloga i będziemy oczywiście zaglądać ;)))
Oooo, to podziwiam Cię za te szpilki. My się pobieraliśmy pod koniec lipca, a termin miałam na 1. października (Lidka jest przenoszona) i zaczęłam już odczuwać wszystkie cienie ciąży :) Nogi miałam takie wielkie, że szok! Wypływały z butów o.O Nie dałabym rady na jakimkolwiek obcasie.
UsuńWitaj :). Daniel powiedział mi wczoraj o tym blogu i bardzo się ucieszyłam. Chętnie będę śledzić i może lepiej Was poznam, bo na grillu nie bardzo było jak porozmawiać szczerze o wszystkim. Pozdrawiam serdecznie :))))
OdpowiedzUsuńOla (mama Mikołaja i Hani)